Z plecakiem

Camino de Santiago-na szlaku pielgrzyma

Czasami lubimy robić trochę na przekór. Wiele razy słyszeliśmy z różnych stron, że jak urodzi się dziecko to możemy zapomnieć o życiu, które prowadziliśmy wcześniej. Nie inaczej było z tematem naszych wyjazdów. Pomysł na zrobienie Camino zrodził się m.in. z tego typu wypowiedzi, ale ważniejsze od chęci udowodnienia innym, że nie mają racji było pragnienie spędzenia tych chwil tylko ze sobą, przemyślenia różnych naszych spraw i najzwyczajniej na świecie podziękowanie Bogu za naszą córkę.
Relacja z tego wyjazdu/pielgrzymki nie będzie miała charakteru religijnego. Tak jak w każdym innym wpisie z naszych podróży chcemy opowiedzieć od strony technicznej jak wygląda takie przedsięwzięcie z dzieckiem. W tym przypadku z 9 miesięcznym niemowlakiem.

Na szlaku do Santiago
Przygotowania do wyjazdu

W przypadku Camino cały proces przygotowań zaczął się kilka miesięcy wcześniej od zakupu odpowiedniego środka transportu dla naszej córki. Wiedzieliśmy, że obojętnie, czy będziemy szli tydzień, czy miesiąc to nie zrobimy tego przy pomocy zwykłego wózka. Postanowiliśmy więc zakupić przyczepkę rowerową z opcją tzw. joggera, czyli mówiąc po Polsku z doczepianym z przodu kółkiem, które umożliwiało pchanie przyczepki. Dzięki kilku modyfikacjom polegającym głównie na regulacji pasów, to w zasadzie nic innego w niej nie zmienialiśmy. Dużym plusem przyczepki było to, że po odczepieniu kół dwoma ruchami składała się prawie na płasko i idealnie mieściła się do bagażnika naszego niewielkiego środka transportu (Audi A3 hatchback). Do środka przyczepki dodaliśmy kilka poduszek z IKEA, które miały spełniać funkcję „leżanki” oraz dodatkowo tuzin zabawek i książeczek (idealny plac zabaw dla malucha). Koszt przyczepki wyniósł nas ok. 1 400 zł (jeśli chcielibyście poznać więcej szczegółów technicznych dot. przyczepki to zadawajcie pytania w komentarzach).
Jeśli chodzi o kwestię bagaży to zapakowani byliśmy tylko w dwa plecaki, odpowiednio 90l i 35l. Dodatkowo nasza przyczepka wyposażona była w coś w rodzaju tylnego bagażnika, gdzie udało nam się zmieścić dodatkowe 20 kg ekwipunku (jedzenie, pieluchy itp.).
Co do reszty niezbędnego zaopatrzenia to zabraliśmy ze sobą śpiwory, karimaty, termosy, czołówki, klapki, ręczniki itp. W zasadzie wszystkie te rzeczy, które przydają się podczas biwaku.
Dłuższą chwilę zajęło nam wypracowanie decyzji, jaką trasą chcielibyśmy pójść i gdzie będzie punkt startowy. Naszą wiedzę na ten temat czerpaliśmy głównie z for internetowych, bo osobiście nie znaliśmy nikogo, kto by przed nami pokonał drogę św. Jakuba, a tym bardziej zrobił to z dzieckiem. Nawet na zagranicznych forach mieliśmy problem, aby znaleść odpowiedź na pytanie, czy da się przejść Camino z niemowlakiem. W większości były to informacje/relacje z wędrówki ze starszymi dziećmi (głównie z nastolatkami). Koniec końców na podstawie zebranych danych podjęliśmy decyzje, że zaczniemy w Lugo. Na etapie zbierania informacji bardzo przydatna okazała się ta strona, na której znajdziecie darmowe przewodniki dot. różnych szlaków. Obecnie internet oferuje sporo stron/blogów i wydawnictw, które pomogą Wam w zaplanowaniu odpowiedniej trasy.
Innym ważnym zagadnieniem była droga naszego dojazdu do Lugo (z Wrocławia jest to ok. 2700 km!). Podzieliliśmy ją na trzy części, a każdy dzień dodatkowo jeszcze na kilku godzinne etapy jazdy non stop oraz 1 – 2h przerwy (przede wszystkim ze względu na naszą córkę). Na szczęście całodniową podróż w samochodzie znosiła nadzwyczaj dobrze i nie było większych problemów. Totalnie po macoszemu potraktowałem kwestię noclegów na trasie wychodząc z założenia, że zawsze się coś znajdzie – raz się pomyliłem, ale o tym za chwilę.

W drodze do Lugo – Bordeaux
Dojazd do Lugo

Trasa wyglądała tak:
Wrocław –> Fryburg –> Bordeaux –> Lugo

W zasadzie mieliśmy tylko dwa noclegi. Dziennie robiliśmy ok. 900 km, a czas spędzony w podróży spokojnie przekraczał 10h.
Pierwszy dzień to był nasz chrzest bojowy, ponieważ pierwszy raz ruszaliśmy za granicę z naszym dzieckiem. Ponadto już pierwszego dnia doświadczyliśmy skrajnych emocji od podniecenia i radości po gniew i zrezygnowanie. Wyjechaliśmy z Wrocławia o 4.30 i już na samym początku, może jakieś pół godziny po wyjeździe było trzeba robić przerwę na pierwsze przewijanie. Nie było łatwo, ponieważ było zimno i ciemno, a ze względu na brak stacji musieliśmy to zrobić w samochodzie 🙂 Kolejne nasze postoje były już mniej dramatyczne. Jechaliśmy głównie autostradami, więc w większości przypadków zatrzymywaliśmy się w miejscach z pełną infrastrukturą dla podróżujących. Mimo, że była końcówka września to w ciągu dnia było ciepło i słonecznie. Do Fryburga prowadziła mnie nawigacja wgrana fabrycznie do samochodu więc nie miałem problemu z drogim jak na tamten czas internetem.
Do Fryburga dotarliśmy ok. godziny 17. Samochód zaparkowałem gdzieś w centrum i od razu poszedłem na poszukiwanie w miarę taniego hostelu. Wyszliśmy z założenia, że na jedną nockę nie ma co przepłacać – spaliśmy w Black Forest Hostel, który znajduje się nieopodal starego miasta. Końcówka września i dodatkowo niedziela sprawiły, że nie było w nim zbyt dużo gości, dlatego do dyspozycji dostaliśmy całą 12 osobową salę. Zapłaciliśmy niewiele ponad 20 euro za naszą trójkę. Nie było specjalnych wygód – jak to w hostelu, ale jedna rzecz po tak długiej podróży była jak zbawienie dla naszego niemowlaka. Otóż w głównej sali znajdował się podest, taka scena, która była pokryta przyjemną wykładziną, na której znajdowały się poduszki. Była to swego rodzaju bardzo duża leżanka. Nasza córka bez problemu mogła sobie po niej raczkować i rozprostować kości po całym dniu spędzonym w foteliku.

Kolejny dzień był podobny do poprzedniego, ponieważ znów czekał nas cały dzień spędzony w samochodzie. Tym razem wyjechaliśmy bez pośpiechu po godzinie 10. Pomimo, że mijaliśmy dość znane miejscowości takie jak Vichy, czy Dijon to się nie zatrzymywaliśmy, i jechaliśmy dalej aby przed wieczorem dotrzeć do Bordeaux. Tego dnia zaczęły się także płatne autostrady, które kosztowały różnie w zależności od odcinka. Nas przejechanie Francji kosztowało ok. 90 euro. Kilka razy, prowadzeni nawigacją zjechaliśmy z autostrady i jechaliśmy lokalnymi drogami. Była to miła odmiana ponieważ mogliśmy z bliska zobaczyć francuskie wioski i miasteczka. Tego dnia, podobnie jak dzień wcześniej nasza córka bez większych problemów dała radę przesiedzieć w samochodzie znów cały dzień. Pogoda dopisywała więc postoje były czystą przyjemnością. Dobrze zaopatrzeni w jedzenie i picie wybieraliśmy takie miejsca, aby było dużo zieleni i bez obaw można było rozłożyć koc.
Do Bordeaux wjechaliśmy około 20 i kiedy dojechaliśmy do centrum to już było ciemno. Wcześniej przygotowałem sobie jeden adres pod, którym miało znajdować się schronisko młodzieżowe. Dziewczyny zostały w samochodzie – przerwa na wieczorne karmienie, a ja udałem się pod wskazany adres. Niestety, kiedy dotarłem na miejsce to okazało się, że na nocleg nie przyjmują dzieci poniżej 11 roku życia! Co za pech. Nie przekonały ich argumenty, że my w zasadzie tylko na jedną noc i ok. 5 rano już nas nie będzie. Mimo, iż mieli sporo wolnych miejsc to nie chcieli nagiąć zasad. Było już po 21, a my wciąż bez noclegu. Wspomnę jeszcze, że z angielskim to Francuzom nie po drodze i komunikacja była bardzo ciężka. W pewnym momencie młoda dziewczyna z recepcji gdzieś zadzwoniła i po chwili dostałem adres pod, którym mieliśmy mieć nocleg. Dziesięć minut później byliśmy już niedaleko dworca głównego i oglądaliśmy nasz niewielki pokój w małym hoteliku nad restauracją. Wszystko wyglądało ok, więc zeszliśmy jeszcze na chwilę na coś do jedzeni i oczywiście na lampkę czerwonego Bordeaux 🙂 Koszt jednej nocki był dość duży, bo zapłaciliśmy 50 euro! Noc nie należała do spokojnych z dwóch powodów. Po pierwsze były jakieś przepychanki w restauracji pod nami i wszystko słyszeliśmy, a po drugie w pokoju, w suficie był wielki świetlik, który jak się okazało był uchylony więc komary miały ucztę.

Pobudka znów była wcześnie rano, bo już o 5.00. Szybko się zebraliśmy i wyruszyliśmy w ostatnie 800 km. Trochę nam zeszło, bo na miejscu byliśmy o godzinie 18.00, ale przynajmniej były widoki. Wybraliśmy drogę, która prowadziła wzdłuż Zatoki Biskajskiej. Po jednej stronie widzieliśmy ocean, a po drugiej góry m.in majestatyczny Los Picos de Europa. Mieliśmy dwa dłuższe postoje w Santanderze ze śniadaniem na plaży oraz w Gijon ze spacerem wzdłuż plaży. Pogoda tego dnia była w kratkę, ciepło, ale głównie pochmurnie. Ok 100 km przed Lugo, już w Galicji po raz pierwszy dostrzegliśmy bardzo charakterystyczne znaki muszli św. Jakuba. Nie mniej ni więcej oznaczało to, że wjechaliśmy na szlak, którym już dzień później będziemy szli! Emocje sięgały zenitu. W Lugo mieliśmy zarezerwowany nocleg w domu pielgrzyma – Albergue Lug2, który kosztował nas 13 euro/os. Cena jest uzależniona od wieku. Niestety strona obiektu jest po Hiszpańsku, więc jeśli ktoś nie zna to musi się ratować google translate.
W ogóle o Lugo mógłbym zrobić osobny post, bo to niezwykle ciekawe i piękne miasto. Wspomnę tylko, że starówkę otaczają dobrze zachowane rzymskie mury, na które dodatkowo można wejść, i po których można pospacerować! Po zameldowaniu się w schronisku, poszliśmy na mały rekonesans po centrum miasta, a przy okazji kupiliśmy dwa paszporty pielgrzymów, do których zbieraliśmy oficjalne pieczątki ze szlaku – ok. 5 euro za jeden.

Informacja: Paszporty pielgrzyma można kupić bez większych problemów w każdym mieście/wiosce na szlaku, i praktycznie w każdym miejscu: kościół, sklep, bar, fryzjer itp.
W drodze do Lugo
Na szlaku

Tak jak już wspominałem, szlaków do Satntiago jest dużo, więc każdy znajdzie odpowiedni dla siebie pod względem trudności, czy widoków. My wybraliśmy na początek „Cmino Primitivo” (później „Camino Francés”) ponieważ wyczytaliśmy, że nie jest tak zatłoczony jak inne oraz samo Lugo pasowało nam jako baza startowa, ponieważ jest położone w „przepisowej” odległości, aby „zaliczyć” Camino. Chcąc dostać w Santiago oficjalny dyplom przejścia trasy należy z tego, co pamiętam spełnić dwa warunki. Po pierwsze zebrać z każdego dnia po dwie pieczątki do paszportu oraz trasa przejścia nie może być krótsza niż 100 km, a dla rowerzystów wynosi min. 200 km.
Ze spraw organizacyjnych trzeba wspomnieć jeszcze o miejscach noclegowych. Możliwości jest sporo. Najbardziej popularne są oficjalne (nazwijmy je dla ułatwienia „publiczne”) schroniska pielgrzyma, czyli Albergue. Nie można ich rezerwować, a zasada jest prosta – kto pierwszy ten lepszy. Inną ich cechą charakterystyczną jest jeszcze fakt, że zazwyczaj trzeba je opuścić przed godziną 8 rano! Są bardzo zróżnicowane pod względem liczby łóżek, w każdym znajdziemy wspólną kuchnię oraz łazienkę i toalety, a czasem pralki i automatyczne suszarki (za dodatkową opłatą). Cena za noc była niska i wynosiła od 9 do 12 euro/os. Jest to bardzo tania opcja, dlatego latem – w szczycie sezonu może być problem z wolnymi łóżkami. Na szczęście są alternatywy w postaci prywatnych schronisk, kwater, hosteli oraz pól namiotowych.

Nasz plan na przejście szlaku:

  • Lugo – San Román da Retorta (19,8 km)
  • San Román da Retorta – Melide (30,7)
  • Melide – Arzúa (14,8 km)
  • Arzúa – Pedrouzo (Arca) (18 km)
  • Pedrouzo (Arca) – Santiago de Compostela (18 km)

Lugo –> San Román da Retorta
Pierwszy dzień zaczął się dla nas o 7 rano. Dzień wcześniej przygotowaliśmy wszystko na wyjście i odpowiednio się przepakowaliśmy. Niepotrzebne rzeczy przełożyliśmy do samochodu, który zostawiliśmy na 5 dni na parkingu przed schroniskiem. Bez problemu dogadaliśmy się w tej sprawie z zarządcą Albergue Lug2. O godzinie 9 wyszliśmy na szlak.
Cała nasza trójka była w wyśmienitych humorach i każdy pewnym krokiem maszerował na przód. No, może za wyjątkiem Anieli, która to doskonale bawiła się we wnętrzu swojej przyczepki. Początek trasy nie był specjalnie wymagający, bo prowadził głównie drogą asfaltową. Krajobraz szybko się zmienił z miejskiego na spokojną galicyjską wieś. Po jakimś czasie, bardziej ruchliwe ulice zamieniliśmy na spokojne wiejskie dróżki. Na szlaku pierwszego dnia spotkaliśmy może z dwóch pielgrzymów. Szczególnie mocno urzekła nas wspomniana galicyjska wieś. Pagórkowate tereny, pokryte jeszcze zielonymi pastwiskami, a wzdłuż drogi majestatyczne dęby i platany. Zupełnie inna Hiszpania niż ta, którą znamy z jej południowych regionów. Gdzieniegdzie, głównie na podwórkach gospodarstw można było dostrzec wysokie palmy, które przypominały nam, że mimo wszystko jesteśmy na półwyspie iberyjskim.
Pogoda, podobnie jak nasze humory tego dnia dopisała. Z rana było ciepło, ale nie za gorąco, dlatego szło się komfortowo. Z czasem przebijało się coraz więcej słońca, a temperatura urosła do przyjemnych 24 stopni. Podczas drogi zrobiliśmy sobie trzy przerwy, z których dwie były piknikami na kocu. Trzecia natomiast była przerwą na kawę w małej wiosce – O Burgo. Kawiarnia była zlokalizowana na uboczu w jednym z gospodarstw (Tu możecie zobaczyć jej lokalizację).
Do naszego miejsca noclegowego w San Román da Retorta dotarliśmy o godzinie 17.00. Spaliśmy w publicznej Albergue De Peregrinos San Román De Retorta. Jest to małe, bardzo klimatyczne schronisko z prysznicami i toaletą w zewnętrznej przybudówce. Położone jest po środku niczego na rozdrożu dróg. W sąsiedztwie jest kilka zabudowań, w których znajdują się prywatne kwatery. Więc, jak nie uda się Wam załapać na nocleg w publicznym schronisku, to na pewno znajdziecie spanie w prywatnych pokojach.
Co do Anieli, to tego dnia spisała się na medal. Spokojnie bawiła się zabawkami i ucinała sobie krótkie drzemki. Kiedy robiła się bardziej niespokojna, to robiliśmy wspomniane przerwy. Do jedzenia miała głównie owoce, kaszki i chlebek oraz jeszcze mleko mamy.
Już pierwszego dnia przekonaliśmy się o życzliwości miejscowych w stosunku do pielgrzymów. Pozdrawiali nas, zagadywali, a nawet częstowali owocami. Dość często powtarzali też, że jeszcze nie widzieli tu nikogo z tak małym pielgrzymem! Również w schronisku spotkani ludzie (zaledwie kilku) byli lekko w szoku, kiedy wiedzieli niemowlaka. Dzięki Anieli, szybko się zapoznawaliśmy ze współpielgrzymami, których kilkukrotnie podczas drogi spotykaliśmy na szlaku. Po emocjonującym pierwszym dniu na szlaku dosłownie „padliśmy” o godzinie 22.

Kierunkowskaz pielgrzyma

San Román da Retorta –> Melide
Pobudka była wcześnie rano. Nasza córka po całym dniu wędrówki dość szybko się zregenerowała i o 6 rano była już na nogach. Dalsze leżenie w łóżkach nie miało wobec tego już sensu. Jeszcze przed 8.00, po szybkim śniadaniu wyruszyliśmy na szlak. Tego dnia czekało nas 30 km marszu po dość zróżnicowanym terenie. Kiedy wychodziliśmy ze schroniska była mgła i chłodno. Byliśmy przygotowani na zimne poranki, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, że będą potrzebne rękawiczki. Ich brak szczególnie doskwierał Magdzie, która pchała przyczepkę.

Informacja: Galicja to nie południe Hiszpanii, jest ona zimniejsza i bardziej deszczowa od reszty kraju. Na początku października temperatura z rana potrafiła spadać poniżej 10 stopni.

Przed południem świeciło już piękne słońce i temperatura przekroczyła przyjemne 20 stopni. Obrany przez nas szlak Primitivo wiódł w tym dniu przez małe wioski. Na trasie spotkaliśmy może kilku pielgrzymów. Dłuższą przerwę zrobiliśmy sobie przy schronisku – Albergue de peregrinos As Seixas. Cudo! Żałowaliśmy, że w nim nie nocowaliśmy, ponieważ oprócz przepięknych krajobrazów dookoła, to sam budynek był „dizajnerski” 🙂 (zamieściłem link, abyście mogli go sobie zobaczyć). Podobnie jak przy każdym innym postoju była możliwość porozmawiania z miejscowymi oraz innymi pielgrzymami. Tak samo jak dzień wcześniej nasza mała córka była sensacją na trasie. Tego dnia też dała radę i widać było, że spędzanie czasu w przyczepce jej się podoba.
Wspomniane schronisko położone jest u podnórza wzniesienia, przez, które prowadzi szlak Primitivo. Był to dla nas jeden z najcięższych do przejścia odcinków z przyczepką. Mimo, że górka nie była jakoś specjalnie wysoka, ani stroma, to trudność sprawiała sama ścieżka, która była wąska i momentami bardzo nierówna. Nie można zapomnieć o dodatkowym obciążeniu w postaci plecaków i przyczepki, którą to trzeba było mocno pchać pod górę. Po sforsowaniu wzniesienia reszta trasy do Melide była już spokojna i bezproblemowa tzn. bez żadnych naturalnych przeszkód. Trasa w tym dniu okazała się dla nas bardzo męcząca. Te 30 km czuliśmy każdą częścią naszego ciała. Po południu zrobiło się gorąco, co nie ułatwiało nam maszerowania. W pewnym momencie szlak prowadził wzdłuż drogi bez żadnego drzewa, co dodatkowo potęgowało odczucie gorąca.
Do Melide dotarliśmy przed godziną 18, ale nie było nam dane szybko się rozlokować. Musieliśmy poczekać dodatkowo około godziny na „hospitaleiro” – osobę, która melduje każdego w schronisku. Rozłożyliśmy się więc na podłodze przed portiernią i cierpliwie na niego czekaliśmy. Pomimo zmęczenia, udało nam się zebrać resztki sił i wieczorem wyszliśmy jeszcze na porządną kolację do restauracji.
Melide to miejscowość, w której szlak Primitivo łączy się ze znacznie popularniejszą tzw. drogą francuską. Było to mocno zauważalne po wkroczeniu do centrum miasta. Od razu pojawiło się więcej pielgrzymów i zrobiło się tak jakoś bardziej komercyjnie.
Ciekawostka kulinarna: W tym miejscu chciałbym wspomnieć o kuchni tego regionu. Potrawa, która nas powaliła na nogi to ośmiornica po galicyjsku. Tak prosta w swej prostocie, a tak smaczna. Gotowana ośmiornica, pocięta na mniejsze kawałki, którą kładzie się na gotowane pokrojone w talarki ziemniaki, a wszystko posypuje się wędzoną papryką (ostrą albo słodką) i polewa oliwą.

Melide –> Arzúa
Po tych 30 km dzień wcześniej należał nam się krótki odpoczynek w postaci trasy 14 km do Arzúa. Zanim jednak wyszliśmy na trasę, to mieliśmy chwilę opóźnienia, ale bez problemu ze względu na dziecko pozwolono nam zostać odrobinę dłużej. Z rana znów było zimno i dopiero ok. 12 ściągnęliśmy kurtki. Aniela, podobnie jak my, odczuła skutki wczorajszej trasy, bo bez przerwy nam przysypiała. Od pierwszego kroku w kierunku Arzúa było jasne, że jesteśmy już na innym szlaku. Tzw. trasa francuska jest najbardziej popularną i było to widać po liczbie pielgrzymów i różnych udogodnieniach po drodze. Praktycznie cały czas szliśmy przed kimś lub za kimś. Na trasie były nawet bary dla pielgrzymów, które serwowały… a jakże – specjalne piwo pielgrzyma oraz wino pielgrzyma 🙂 Dodatkowo można było natknąć się na takie przenośne kawiarenki, które sprzedawały za 1 euro kawę w styropianowych kubeczkach. Jednym słowem full service. Mimo tego zamieszania, atmosfera cały czas była wspaniała i nadal można było iść w ciszy i spokoju.
Na trasie francuskiej, w pewnym sensie zostaliśmy „pielgrzymkowymi celebrytami” , ponieważ wieść, że idziemy z niemowlakiem zaczęła już krążyć i coraz częściej byliśmy proszeni o zdjęcie. Fakt jest też taki, że ludzi, których spotykaliśmy w schroniskach, to co jakiś czas mijaliśmy na trasie albo spotykaliśmy się z nimi na kolejnych postojach. Było to miłe, bo mimo, że nie szliśmy razem to w pewnym sensie tworzyliśmy grupę.
Tego dnia nie obyło się także bez wyzwań. Gdy szliśmy leśnym duktem, w pewnym momencie przed nami wyrósł – o zgrozo, kamienny most, pod którym płynęła rzeka (może z 10 m szerokości). Most ten możecie zobaczyć na jednym ze zdjęć w galerii. Był on strasznie wąski i nierówny. Na dobrą sprawę nikt nie mógł nam pomóc w przeprawie, bo nie było jak. Musieliśmy podnieść przyczepkę i we dwoje ją nieść, jednocześnie ostrożnie stawiać kolejne kroki na przeprawie. Trochę to trwało, ale przeszliśmy bezpiecznie.
Do Arzúa doszliśmy ok. godziny 13 i od razu zameldowaliśmy się w publicznych schronisku – Albergue público de Arzua. Jest to niewielki budynek, który został odnowiony i dzięki czemu prezentuje się dość okazale. Zlokalizowany jest przy bocznej uliczce niedaleko małego „rynku”. Dostaliśmy łóżka w sali wieloosobowej i powiem wam, że początkowo niektórzy pielgrzymi patrzyli na nas trochę „nieufnie”. Byli i tacy, którzy zapytali się czy nasza córka w nocy płacze. Koniec, końców w nocy głośniejsi byli chrapiący pielgrzymi niż nasza Aniela. Zresztą następnego dnia Ci sami pielgrzymi, którzy obawiali się nieprzespanej nocy byli zdziwieni, że nie słyszeli żadnego płaczu dziecka:) Oczywiście nie było tak, że Aniela nie budziła się w nocy i nie popłakiwała, ale było to spowodowane porą na karmienie. Dlatego kiedy tylko dostała pierś mamy od razu milkła 🙂
Tego samego dnia po zakwaterowaniu zeszliśmy do ogrodu/tarasu na tyłach schroniska i wygrzewaliśmy się w promieniach popołudniowego słońca. Dodatkowo kwitło tam życie towarzyskie zakwaterowanych w tym miejscu pielgrzymów. Po dość długim odpoczynku poszliśmy na krótki spacer, który zakończyliśmy kolacją w pizzeri. W między czasie uczestniczyliśmy jeszcze w specjalnej mszy zorganizowanej dla pielgrzymów w pobliskim kościele.
Arzúa to naprawdę małe miasteczko, które z racji swojego położenia na popularnym „szlaku francuskim” owocuje w całkiem dużą liczbę restauracji, hosteli i prywatnych kwater. W szczycie sezonu jest tu pewnie więcej wędrowców niż mieszkańców.

Przerwa na szlaku gdzieś za Lugo

Arzúa –> Pedrouzo (Arca)
Zgodnie z obowiązującymi zasadami wyszliśmy jeszcze przed 8 rano. Na szczęście poranek był ciepły i pierwsze godziny maszerowania były znacznie lepsze niż dzień wcześniej.
Ze względu na małe problemy jelitowe naszej córki dzisiejszy przemarsz nie był już taki sielankowy, choć mimo wszystko szło się całkiem sprawnie. Tego dnia spotkaliśmy na szlaku pierwszych Polaków. Jeden z nich zrobił na nas duże wrażenie, ponieważ maszerował już kilka miesięcy, a wyruszył z Gdańska!
Na trasie tego odcinka nie mieliśmy już żadnych przeszkód, które wymagałyby od nas jakiś niecodziennych rozwiązań. Spokojnie dotarliśmy do Pedrouzo i od razu zameldowaliśmy się w naszym schronisku – Albergue Público de Peregrinos de O Pino. Miasteczko jest małe, nie ma „powalającej” zabudowy, ani niczego, co by można było zwiedzić. Po zameldowaniu się w albergue postanowiliśmy pójść do marketu i kupić składniki na kolacje. W schroniskowej kuchni poznaliśmy dwóch sympatycznych Brazylijczyków razem, z którymi zjedliśmy przygotowane przez nas dania. Nie było problemu, aby do kolacji każdy z nas wypił po lampce wina.
Spać poszliśmy wcześniej ponieważ następnego dnia jeszcze przed świtem chcieliśmy być już na szlaku, aby zdążyć na msze w katedrze w Santiago. Na mszy o godz. 12 jest rozbujane wielkie kadzidło, co ponoć jest nie lada wydarzeniem i chyba nie zawsze jest uruchamiane.

Ciekawostka: Nie wiem, czy jest to prawdą, ale wyczytałem, że kadzidło jest tak wielkie ponieważ w przeszłości kiedy gromadzili się pielgrzymi to strasznie śmierdziało. Po wielu tygodniach wędrówki wędrowcy nie byli zbyt nazwijmy to „świeży”, więc trzeba było coś z tym faktem zrobić – dlatego zamontowano kadzidło .

Pedrouzo (Arca) –> Santiago de Compostela
Niestety sprawdziła się prognoza pogody z dnia poprzedniego, i po raz pierwszy odkąd wyszliśmy z Lugo padał deszcz. Jeszcze przed wyjściem ze schroniska postaraliśmy się jak najlepiej zabezpieczyć naszego małego pielgrzyma w przyczepce. Do tego celu wykorzystaliśmy głównie reklamówki, które mieliśmy pod ręką, bo żadnego profesjonalnego pokrowca nie posiadaliśmy na stanie.
Kiedy wyszliśmy na szlak przestało padać i było w miarę ciepło. Nasze szczęście nie trwało jednak zbyt długo i po pewnym czasie lunęło z nieba niemiłosiernie, a na dodatek zaczęło wiać. Na domiar złego w momencie, kiedy na dworze było jeszcze ciemno (widno zrobiło się dopiero po 8) to droga zaczęła prowadzić przez gęsty las. W pobliżu, jak na złość nagle nikogo nie było i o mało nie pobłądziliśmy. Latarki w naszych telefonach nie poprawiły znacząco naszej sytuacji. Trochę na czuja poszliśmy przed siebie, aż gdzieś w oddali dostrzegliśmy ludzi z czołówkami, którzy tak jak my byli pielgrzymami i jakoś udało się z tego lasu wyjść. Ale tego dnia miało być jeszcze gorzej 🙂
Po około 2h marszu byliśmy przemoczeni do szpiku kości. Akurat przechodziliśmy przez jakąś miejscowość i postanowiliśmy się zatrzymać w kawiarni i wypić coś ciepłego, no i trochę wyschnąć. Nasz jeżdżący „plac zabaw” na szczęście nie przemakał i Aniela w środku miała sucho i ciepło. Sama też, chyba czując jaka jest sytuacja nie była tego dnia markotna i grzecznie bawiła się w środku. Po przerwie wiedzieliśmy już, że nie ma szans, abyśmy do południa doszli do katedry.
Deszcz nie odpuszczał, a wiatr był tak silny, że chwilami mieliśmy trudność, aby iść dalej. Do tego zaczęliśmy mieć wątpliwości, czy oby na pewno dalsza wędrówka jest bezpieczna. Wiało tak mocno, że coraz częściej my oraz inni pielgrzymi z niepokojem spoglądaliśmy na przydrożne drzewa. Krótki filmik z tej sytuacji możecie zobaczyć na moim kanale na YouTube pod tym linkiem.
Nawet nie było gdzie tego przeczekać, więc nie pozostawało nam nic innego jak podążać dalej przed siebie. Tuż przed Santiago na Wzgórzu Monte Gozo zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek w polskim Albergue, gdzie ogarnęliśmy trochę nasze przemoczone ciuchy, a co ważniejsze uszczelniliśmy przyczepkę, która powoli zaczęła przepuszczać wodę. Aniela w czasie największej wichury i deszczu smacznie sobie spała. Obudziła się dopiero, kiedy zrobiliśmy wspomnianą przerwę.
Monte Gozo to dość duży kompleks z noclegami dla pielgrzymów. Miejsce to odwiedził nawet Jan Paweł II. W przeszłości był to bardzo ważny punkt szlaku, ponieważ było to miejsce, z którego po raz pierwszy można było zobaczyć cel pielgrzymki – katedrę w Santiago. Nam nie było dane tego doświadczyć, bo pogoda ograniczała widoczność do minimum.
Kiedy już trochę wyschnęliśmy („trochę” to i tak w tym przypadku zbyt mocne słowo) to ruszyliśmy w ostatnią godzinę naszej pielgrzymki. Kiedy zeszliśmy ze wzgórza, to przestało padać i wiać, a naszym oczom ukazała się tabliczka z napisem – Santiago de Compostela. Strasznie się wzruszyliśmy, było nam żal, że to już koniec.
Ostatnie trzy kilometry szliśmy już miejskimi ulicami. Niesamowite było to, że mieszkańcy nas pozdrawiali, uśmiechali się, a niektórzy podchodzili i gratulowali. Zastanawiam się, czy jest tak w przypadku każdego pielgrzyma docierającego do celu, czy część tych zachowań było podyktowana tym, że szliśmy z niemowlakiem. Mimo to było nam bardzo miło, no i byliśmy z siebie dumni!
Kiedy doszliśmy do katedry dopadła nas druga fala wzruszenia, było w tej chwili coś niezwykłego. Jeszcze cali mokrzy udaliśmy się do „biura” pielgrzymkowego, aby odebrać nasze certyfikaty (fotkę możecie zobaczyć na naszym profilu na Instagramie). Po pamiątkowym zdjęciu czym prędzej udaliśmy się do Albergue Seminario Menor, aby się przebrać i zjeść jakiś obiad. W porównaniu do wcześniejszych schronisk, był to ogromny kompleks, który przygarniał pielgrzymów hurtowo. Znajdowało się w nim pełno wieloosobowych sal oraz ogromna kuchnia – stołówka. Lokalizacja na wzgórzu zapewniała całkiem przyzwoity widok na stare miasto.

Przebrani, wykąpani i najedzeni udaliśmy się na zwiedzanie miasta i na wieczorną mszę (19.00) do katedry. Nie będę się tu rozpisywał na temat uroków Santiago, bo nie ma sensu. Miasto jest piękne. Na pewno jest warte odwiedzenia, nie tylko przy okazji odbywania pielgrzymki. Nasza córka postanowiła się zbuntować na sam koniec, aby nie było tak idealnie. Na miejsce swojego buntu wybrała katedrę i mszę 🙂
Po nabożeństwie mieliśmy jeszcze okazje zobaczyć i porozmawiać z ludźmi, których poznaliśmy podczas tych kilku dni. Ostatnie uściski, wspólne zdjęcia i tak zakończyliśmy tę naszą pielgrzymkę. Resztę wieczoru spędziliśmy na zwiedzaniu, które brutalnie przerwał deszcz.
Nasze wakacje się nie skończyły, bo po Santiago była jeszcze Saragossa, Barcelona i Zurich w drodze powrotnej, ale to już inna historia :).

Santiago – certyfikaty przejścia szlaku

Powrót. Santiago de Compostela –> Lugo
Pogoda postanowiła zrobić sobie „replay” z dnia poprzedniego. Lało od samego rana. Wydaje mi się, że było gorzej niż dzień wcześniej. Plan był taki, że na spokojnie jeszcze sobie pozwiedzamy, no ale w takich warunkach nie było opcji. Szybko się spakowaliśmy i po śniadaniu poszliśmy na lokalny PKS. Dwadzieścia minut spacerem wystarczyło, aby jedyne suche ciuchy były znów całe mokre. Padało tak mocno, że ulice zamieniały się w rzeki, i nie ma w tych słowach przesady. Doszliśmy tuż przed odjazdem autobusu. Trochę byliśmy atrakcją dla innych podróżnych, gdy pośpiesznie składałem naszą przyczepkę przed autokarem.
Do Lugo jechaliśmy autobusem 1,5h – cali mokrzy. Aniela tak jak pogoda też zrobiła „replay” z dnia poprzedniego. Nie chciała siedzieć na kolanach i sygnalizował to doniosłym rykiem! Na dworcu w Lugo po przeczekaniu deszczu oraz zmianie pieluchy ruszyliśmy po samochód. Na parkingu zaczęło lać. Schronisko było zamknięte, więc jedyne suche miejsce znajdowało się pod daszkiem przy wejściu. Podjechałem tam samochodem i jakoś daliśmy radę się spakować i przebrać. Po godzinie 15 wyruszyliśmy do Saragossy – 700 km.

Podsumowanie

Taką pielgrzymkę to ja rozumiem! Każdy idzie w ciszy, jest czas na różne przemyślenia, i na pobycie z sobą sam na sam. Głównie wędruje się samotnie, ewentualnie idzie się w prze lub w małych grupkach. Przejście Camino nie musi być podyktowane tylko i wyłącznie pobudkami religijnymi. Szlak można potraktować jako zwykłą pieszą wędrówkę. W czasie naszej drogi spotkaliśmy przeróżnych ludzi, wielu narodowości, w różnym wieku i każdy szedł do Santiago z innego powodu. Szczerze mówiąc to nie spotkaliśmy nikogo, kto by szedł z dziećmi, nawet takimi nastoletnimi. Był przełom września i października więc wszyscy byli już w szkołach, i pewnie dlatego zabrakło ich na szlaku.
Strzałem w dziesiątkę okazał się wybór wczesnej jesieni na nasz wyjazd. W Polsce zazwyczaj jest już chłodno, a tam w ciągu dnia nadal jest dużo słońca i temperatury powyżej 20 stopni. Można powiedzieć, że ostatni dzień naszej wędrówki był wyjątkiem od reguły 🙂 Wrzesień i październik to także zdecydowanie mniej pielgrzymów na szlaku. Ani razu nie mieliśmy problemu z noclegiem, i zawsze były wolne miejsca w publicznych albergach. Ponoć w miesiącach letnich nie jest już tak wesoło i trzeba ratować się prywatnymi kwaterami, no i zdecydowanie jest więcej ludzi na szlaku.
Z perspektywy podróżowania z dzieckiem lub z dziećmi to absolutnie nie ma się czego obawiać. Jak widać po naszym przykładzie daliśmy radę z niemowlakiem. Codziennie przechodzi się przez mniejsze lub większe miejscowości, w których bez problemu można zaopatrzyć się w jedzenie, czy pieluchy. Dodatkowo w prawie każdym schronisku znajdują się pralki i automatyczne suszarki, więc na bierząco możemy prać nasze i dziecka ciuchy. W schroniskach wszystkie sale są wieloosobowe (przynajmniej my w takich spaliśmy), jednak obsługa widząc, że jesteśmy z dzieckiem zawsze starała się nas umieścić w sali, która jest jeszcze pusta.
Cenowo nie odniosłem wrażenia, żeby na szlaku było drożej. Przechodzi się przez wsie i miasteczka, w których toczy się normalne życie, więc nikt specjalnie nie podnosi cen.
Na koniec wspomnę jeszcze o garderobie. W ciągu dnia było przyjemnie i ciepło – na krótki rękawek i spodenki, ale z rana było zimno. Dlatego zalecam zabranie ze sobą bluzy polarowej, cieplejszych spodni i kurtki przeciwdeszczowej, czapka i rękawiczki też mogą się przydać. Buty tylko i wyłącznie trekingowe.
Aha, no i w zasadzie najważniejsze – oznaczenie szlaku. Wbrew pozorom nie jest to taki oczywisty temat. Zazwyczaj szlaki są oznaczone muszlami św. Jakuba bądź żółtymi strzałkami. O ile kierunek wskazywany przez strzałkę jest zrozumiały dla wszystkich to z muszlą jest już inaczej. W zależności od szlaku/regionu kierunek wskazuje nam „przód” albo „tył” muszli. Trzeba to sprawdzić przed wyruszeniem w drogę.

Pakowanie po pielgrzymce

Koszty
Tym razem trudno będzie mi opisać konkretne koszty ze względu na to, że nasza pielgrzymka do Santiago była częścią dłuższych wakacji.
W tekście znajdziecie kilka informacji dot. podstawowych cen za noclegi, czy przejazdy autostradą.

Sam czas spędzony na szlaku nie generuje dużych kosztów. Noclegi przeważnie zamykają się w 13 euro za osobę/noc. Posiłki są raczej proste i budżetowe. My mieliśmy jedną „ekskluzywną” kolację w restauracji (moje urodziny) gdzie była ośmiornica i po lampce wina. A na codzień sami sobie gotowaliśmy, królowały pasztety, mielonki itp. Aniela była jeszcze karmiona piersią więc wydatki na jej jedzenie też były minimalne – głównie kaszki oraz wyciskane tubki. Trochę też „przyjanuszowaliśmy” i część jedzenia zabraliśmy ze sobą z Polski :), choć uwaga należy pamiętać o tym, że trzeba je było ze sobą nieść.

Przydatne linki

Przewodnik – http://www.caminodesantiago.pl/przewodnik
Black Foret Hostel (Fryburg – DE) – https://www.blackforest-hostel.de
Albergue Lug2 w Lugo – https://www.google.pl/maps/place/Albergue+Lug2

Reszta linków odnosi się do lokalizacji na mapie.

Zobacz również:

Galeria

5 komentarzy

  • Asia

    Bardzo dziękuję za post!
    Meeeega przydatny! Idąc za Waszym przykładem też się chyba wybierzemy z niemowlakiem (o ile pandemia pozwoli ;D).

    • Hulaj-go

      Nie ma za co.
      Nie ma się czego bać. Trzeba się tylko trochę przygotować, ułożyć w głowie odpowiednie podejście i można iść.
      Dajcie znać jak było.

      • Marzena

        Jejj… Jesteście Wielcy! Ogromne gratulacje za przejście szlaku Camino z maleństwem 😉 Wasz wpis zainspirował nas do wyruszenia wraz z 2,5 letnim synkiem we wrześniu br. Błogosławieństwa dla Was!!! :))

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *